czwartek, 22 kwietnia 2010

Krzesimir don't like it! [Kaimowski]

A tak sobie odpaliłem winyl Roy'a Ayersa. Popijając wodę marki Laguna (?!...5L - 1,50zł...) przypomniał mi się wywiad udzielany przez wyżej wymienionego dżentelmena podczas pobytu w kraju nad Wisłą. Sam przyznał, że jest chyba najczęściej samplowanym artystą i w tym miejscu chciałby powiedzieć, że... dziękuje wszystkim hiphopowcom wykorzystującym jego nagrania, bo sumka spadająca ni stąd ni zowąd na jego konto sprawia, że gości na jego twarzy uśmiech. Krótko, szczerze i na temat. Można spekulować czy ważniejsze dla samplowanego artysty jest to, że dostaje talar za użyte sample czy bardziej sam fakt powrotu do łask słuchaczy nagranych przez niego płyt i że jakiś szczyl chce z tego ulepić coś nowego. Jakże różna jest jednak postawa naszych rodzimych kompozytorów/twórców/autorów/artystów (kto jak tam woli żeby na niego mówiono).



Sprawa sampli w juesej została uregulowana już dawno temu (nie twierdzę, że popieram rozwiązanie - "jest hajs, możecie sobie samplować" - bo wbijałbym tym poglądem samemu sobie gwóźdź w nogę). Sam Biz Markie mając problemy z wytwórniami szczekającymi o swoje dwa talarki z powodu użytych na płycie sampli stanął w obliczu zapaści, to też swoją następną płytę nazwał... "All Samples Cleared". W ramach ciekawostki - min. czyszczeniem sampli zajmował się gorący Red podczas swojej pracy w Def Jamie jak to zarzekał się podczas jednego z wywiadów (bodajże dla lookr.tv).

Jakiś czas temu wściekłym tenorem potępienia dla samplingu popisał się pan Krzesimir Dębski. W wywiadzie dla "Wprost" wprost wylał kipiącą magmę bólu z wulkanu artystycznego ego. Nasuwa się refleksja. Gdyby tą opinię podzielał każdy kompozytor/twórca/autor/artysta (kto jak tam woli żeby na niego mówiono) i do tego z pełną premedytacją i stosem płyt biegł do sądu robić dym, mielibyśmy do czynienia z paraliżem w muzyce na skalę znacznie większą niż ostatni wyczyn Islandzkiego wulkanu. Połowa płyt musiała by zniknąć z półek. To jak z niechęcią do dystrybucji muzyki w mp3 - negowanie czegoś, co tak naprawdę jest nieuchronne.

Macki vendetty musiały dotknąć jednak nas wszystkich. Podczas scenicznych występów pan Krzesimir rzuca prawdziwym panczlajnem w stronę "podobno tak moralnych" producentów wykorzystujących jego sample, w pewnym momencie utworu robiąc loop z kilku taktów i powtarzając go kilkukrotnie. Diss za dissem za dissem diss.

Noc także przestała być spokojna i głucha dla Stana Borysa, gdy to rozległ się jego ukryty w mieście krzyk - "Okradają mnie!". Nie pamiętam już jaki finał miała potyczka z Peją. Często jednak cała wija kończy się wypiciem wspólnej flaszki i ugodą - jak w przypadku remixu Ajrona na płycie Pezeta i Noona. Nie wiem jaki był kompromis, czy komuś ktoś płacił czy jak tam. Takie rozwiązanie wydaje mi się jednak najbardziej ludzkie - usiąść, przedstawić swoje racje, objaśnić niektóre kwestie. Przy okazji - polecam serdecznie okładkę płyty zespołu Fatum pt. "MANIA SZYBKOŚCI" (!) z której to Ajron pociął głos wokalisty - dała nam niezwykle dużo radości.



Najistotniejszym punktem tego całego wywodu jest to, że nie miałbym pojęcia kim pan Krzesimir Dębski w ogóle jest, gdyby ktoś nie "PIRATOWAŁ" (heh) jego kompozycji. Przepraszam - zapętlał dwa i osiemdziesiątych taktu i nazywał to swoją produkcją. A to, że już ja wiem od tego momentu - oraz spore grono innych słuchaczy w moim wieku, jest chyba istotniejsze niż wszystkie materialne żonglerki.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Rozwalimy gnojów... A potem wszystkie listy przebojów [Kaimowski]

Wraz z napływem ciepłych wyżów na to miejsce w środkowej europie do mojego turystycznego sałndsystemu powrócił Elemer. Bezczelna maniera bez oporowego lansera, rzucającego hajs pod sufit i posiadającego numer każdej sztuki, rapera z plaży jaką posłużył się Eis, niegdyś zet te jot Ae na albumie "Poszło w biznes" było jak przewrócenie do góry nogami całego pojmowania czym może być rap w czasach radykalnych stwierdzeń, spinek o każdą pierdołę i braku dystansu do tego co można nawinąć na bicie. Prowokacja jak najbardziej udana. Na dym nie trzeba było długo czekać - część ludzi po paru sekundach odsłuchu wyrzygała kawałki Elemera przerywając torsje słowami: "komercyjne gówno, struganie kozaka, on ściemnia".

Pojawiła się nowa furtka - potraktowanie wersów nie jako życiowych prawd przez nawijacza-mentora lecz odbicie od rzeczywistości. Cała prowokacyjna formuła albumu jest moim zdaniem najlepszym manewrem jaki wystąpił w tamtym okresie. To chyba pierwsza płyta traktująca o pieniądzach, chęci posiadania haremu i chawiry w Beverly Hills - a jeżeli ktoś myśli przy słuchaniu to dopatrzy (dosłucha) się, że wszystko jest traktowane z przymrużeniem oka a bardziej niż tej chawiry, autorzy chcą wpienić zdrętwiałe audytorium.

Teraz już wszyscy, nawet ci nieporadnie błądzący po bitach mają swoje przechwałkowe trzy grosze i szyją tego typu wiązanki, określając je mianem bragga. Jednak w sądnym dniu premiery albumu Eisa i Deny zostali okrzyknięci heretykami. Jeśli się nie mylę album został wydany trochę przed Sportem Tedego, więc totalna dezinformacja była poniekąd uzasadniona, bo jak to (jak tooo..?!) goście wchodzący w skład Obrońców Tytułu, do którego przylgnęła metka "true school, hajs nie jest najważniejszy, old school, skile, flow, technika" wypuszczają taką produkcje, będąc ciągle w opozycji do Gib Gibonu mającego etykietę "Trzyha: Hajs hajs hajs" (nie wiercąc w tym miejscu głębiej przekonań obu drużyn na poszczególne kwestie materialne czy duchowe). Wspólnym mianownikiem w obozie Obrońców stało się prowokowanie słuchaczy, zawarte również na taśmie Eldoki "Opowieść o tym co tu dzieje się naprawdę" (tytuł swoją drogą chyba był lekkim disem w stronę TDF-a, nawiązując do jego fristajlu z płyty Volta). Zresztą wyprodukował ją też Dena.

Bity na "Poszło w biznes" trzymają trueschoolowy fason. Mają jednak wyluzowany funkowy feeling, który nakazuje zluzować trampy i nie wczuwać się za mocno. Takie produkcje Deny chciałbym usłyszeć pewnego dnia ponownie - lecz to niestety chyba niemożliwe. Raz - nie ma takich powrotów - świat idzie do przodu i to wtedy był czas i miejsce na takie brzmienie, a gdy nastał "Ten czas w tym miejscu" (produkcja Deobe/Dena) rozumiem - Dena zaczął poszukiwać jakiś nowych rozwiązań, żeby się rozwijać - ale bity straciły dawną moc, a przede wszystkim ten soczysty bas i bębny. Dwa - wyczytałem gdzieś, że Dena przestał zajmować się dłubaniem w dźwięku.

Eis też sklejał pięciokrotne rymy jak przystało na obóz Obrońców. Co prawda jego leniwe, niepłynne flow może miejscami drażnić (a mi osobiście kojarzy się z halowymi nawijkami Sanczeza na bani) nie mniej dobrze komponuje się z niklowymi paczkami funku. A to, że potrafi nawijać poważniej udowodnił na swoim solo pt."Gdzie jest Eis?". No właśnie gdzie jest Eis ?



Pointa z wjazdem starych na balet połączony z fristajlami w basenie z jakąś Lil Kim jest mistrzowska. W ogóle - klip zrzucony z HipHopArt.pl - łezka się w oku kręci.

wtorek, 30 marca 2010

"Jęki" stereo - czyli rewolucja z mono [Kaimowski]

Zastanawiające jest dla mnie jak mocnym wydarzeniem w życiu każdego twórcy i rzemieślnika dźwięku było pojawienie się stereo. Protoplaści przekazywania odgłosów Ziemi na wosk, posługiwali się wielką tubą (membraną?) w stronę której, nawijacz przekazywał flow i w czasie rzeczywistym wypalał się gorący white label. Nawet ówczesny papież skorzystał z możliwości rejestracji wersów, nagrywając bodajże kazanie.

Opcja nagrania czegoś na nośniku stała się bombą. Przypominają mi się opowieści mojego wiekowego dziadka jak to pojawiły się w domostwach pierwsze patefony. Według tej relacji opinie były całkowicie skrajne - jedni chcieli linczu i palenia płyt na stosach, tłumacząc to "gadającym z pudła szatanem" (?!)... (???!!!) inni podłapali zajawkę chcąc rozwijać odkryty wynalazek i to dzięki tej drugiej grupie Mix Master Mike ma możliwość komunikowania się za pomocą łapy, płyty i fejdera z istotami pozaziemskimi, które zobaczył pewnego dnia przez okno na boisku do bejzbola.

Kolejny obraz jaki wyświetla mi rzutnik mojej pamięci to fabularny film o Ritchie Valensie. Jego Vaderowski menago złowieszczym wzrokiem zza szyby reżyserki przyglądał się kilku dziesięciu godziną nagrywek, komentując kolejną zgraną wersję swoją pełną poetycką narracją: "Bad!" (jeśli po drodze nie powiedział "Cut"). Ritchie przecież umiał śpiewać! Bo wcześniej nucił "Oh Dohnna" w budce telefonicznej dzwoniąc do ukochanej, a to... "to na początek wystarczy" (wyjaśniając: nie mam nic do Ritchiego, co więcej, La Bamba jest gorącym bangerem) Rozchodziło się tu o zgranie, z tego co zrozumiałem najpierw ścieżki głównej, która zajmie cały jeden kanał i drugiej - dokładnie takiej samej na drugi. Jest to na tyle nie logiczne, że tu faktycznie może zawiodło moje przetwarzanie informacji. Mogło też chodzić o uzyskanie jakiegoś chorego - a wówczas modnego efektu nagraniowego. Cała sytuacja obrazuje jednak jak niełatwy był proces produkcji dla samego wykonawcy ( bo reżyser miał parę suwaków, ogarniał gdzie co i jak z taśmą i palił przez całą sesję tonę szlugów).

Oglądałem też ostatnio wywiad z Beatlesami, już bez Johna Lennona, gdy opowiadali o nagraniach w "Abbey Road Studios" od której to rołd wzięła się też nazwa ich płyty. Stereo zgięło wszystkich - zaczęły się patenty i kombinacje z ustawianiem bębnów pośrodku, a może na prawo ? Albo na lewo - będzie lepiej. Nakładanie efektów wyglądało tak, że ktoś z ekipy szedł na koniec wielkiej sali i darł się - tak powstawał reverb. Jako że jesteśmy przyzwyczajeni do przepompowanego kompresją brzmienia współczesnych płyt - odsłuchanie niektórych kawałków z tamtej ery na słuchawkach w pierwszych momentach zaskakuje słuch, który musi się przyzwyczaić do nowego środowiska. Dla samplujących wyprodukowane w ten sposób utwory to zbawienie - jeśli chce się wyciąć sam brejk albo bas z jakimś instrumentem, wystarczy pociąć jeden lub drugi kanał.

Pływanie po stereofonicznych obszarach musiało być jak wyprawa do wnętrza Ziemi, lub raczej do receptorów mózgowych słuchacza. Dziś obserwujemy dalszy rozwój: digitale, sarrałndy - i wszystko, wszystko co najlepsze.

/Kaimowski

Dzwięki Stereo start!

Wiesz co robimy - dobrze się bawimy. Nadszedł więc wiekopomny dzień gdy z przylądka Canaveral po wciśnięciu knefla "IMPACT" nie odlatuje kosmodrom zespawany z bendżaminów amerykańskich podatników, lecz DŹWIĘKI STEREO, które też wywożą w kosmos. Tytuł to inspiracja wiadomo czym. Wypadało by tu poczynić deklarację - coś alla zaprzysiężenie lub rozbicie szampana przez królową o burtę statku, toteż będziemy tu regularnie wrzucać wszystkie rozrysowane mapy połaci naszych zainteresowań muzycznych i własne wymądrzenia w sprawach w których nawet sędzia (sędzina? - już sam nie wiem) Wesołowska prosi hypemanów o opinię i drugi wokal. Płyńmy zatem, a na początek smakowiec klasy pierwszej. Hir ju ar:



/Kaimowski